53     Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona     : Wyjątki z ksiąg Zakonu Paladynów: "Pamiętnik Ergalla" cz. 7.


Wyjątki z ksiąg Zakonu Paladynów: "Pamiętnik Ergalla" cz. 7.

Radosław " Kaeddar " Szwugier


Czułem się jak we śnie. Ta idylliczna kraina nie przypominała niczego, co widziałem w swoim życiu lub o czym słyszałem, że istnieje na prawdę. Tylko bajki... bajki... Właśnie, w której bajce teraz jestem?
Szedłem brukowaną dróżką, po lewej ręce mając strumień i trawiaste pagórki, a po prawej gęsty i ciemny las. Nad pagórkami świeciło słońce. Wszystko było tu pełne życia. Las był przepełniony świergotem ptaków, strumień wprost roił się od małych i większych rybek a wzgórza co jakiś czas przebiegało stadko koni, kilka wilków i lisów. Dróżka wiła się cały czas wzdłuż strumienia i krańca lasu, krajobraz był niezmienny, ale nie nudził mi się wcale. Wręcz przeciwnie, cały czas czymś zaskakiwał. A to orłem kołującym wysoko na niebie, a to parą saren skubiących trawę spomiędzy kamieni na drodze czy też altaną stojącą na brzegu lasu.
Wyszedłem na kolejny pagórek i wreszcie ujrzałem cel mojej wędrówki z bliska. Zamek stał na kolejnym wzniesieniu usianym białymi głazami. Las kończył się gdzieś daleko na horyzoncie, a strumień spływał bystro kaskadami w dół tworząc na dnie kotlinki małe jeziorko. Ścieżka była ułożona w szerokie, wygodne schodki. Szczerze mówiąc przed zamkiem spodziewałem się chociaż paru chałup imitujących podzamcze, ale zawiodłem się. Nie było ni jednego budyneczku, nie wspominając nawet o kimkolwiek pilnującym tego dobytku, który musiał być wart górę złota i lata męki setek robotników.
Zszedłem na sam dół kotlinki ale ścieżka przede mną była zalana wodą. Niewiele myśląc ruszyłem przed siebie. Już prawie czułem, jak wchodzę w wodę, gdy... woda obniżyła swój nurt i przeszedłem ledwo mocząc podeszwy. Widziałem już dzisiaj dużo dziwów, więc i to nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Dalej, wzdłuż schodów z ziemi wystawały, jakby uschnięte pnie krzewów. Nie pasowało mi to do reszty tej krainy, gdzie wszystko było świeże i pełne życia. Lecz moja niepewność znów została rozwiana, z suchych pni zaczęły w mgnieniu oka wyrastać zielone pędy, które szybko pięły się w górę. Z każdego pędu wyrastało kilka następnych. W ten sposób nad schodami wyrósł gęsty, zielony szpaler. Przeszedłem pod nim wyprostowany i dumny jak jakiś jenerał.
Schody prowadzące do zamku (a raczej pałacu, bo budowla ta chyba nie mogła mieć nic wspólnego z obronnością) były zrobione z pięknego, białego marmuru poprzecinanego różowymi żyłkami. Stopnie miały zaokrąglone krawędzie. Po niedługiej chwili byłem już pod wrotami pałacu. Zanim uderzyłem w nie kołatką, obejrzałem budowlę z bliska. Była zbudowana tak, że mogłoby się wydawać iż jest wykonana z jednej, wielkiej bryły białego marmuru. Wokół wrót był on, jak i na schodach, pokryty gęsto różowymi żyłkami, które im wyżej, tym robiły się coraz rzadsze, aż w końcu, na wysokości drugiego rzędu okien znikały całkowicie. Wokół okien kamień był pokryty złotem, farba z cennego kruszcu pokrywała również okucia wrót, które były wykonane z bardzo ciemnego, prawie czarnego drewna. Pałac od zewnątrz nie miał żadnych płaskorzeźb ani ozdób, poza jedną, ale za to bardzo piękną i okazałą. Kamień wokół wrót był jakby pokryty malowidłem przedstawiającym krzew różany, który piął się do góry i nad drzwiami wypuszczał jeden wielki, krwistoczerwony kwiat podtrzymywany przez dwa uskrzydlone leśne duszki. W zasadzie cały krzew nie był namalowany, ale był jakby plątaniną żyłek, które w niezwykły sposób układały się w marmurze.
Drżącą ręką uniosłem kołatkę, mosiądz cicho zaskrzypiał. Serce biło mi mocno. W końcu uderzyłem kołatką w drzwi. Głuche huknięcie zadudniło w wielkich komnatach pałacu, odbiło się głośnym echem w dolince.
Po chwili wrota drgnęły, zaskrzypiały krótko w zawiasach. Oba skrzydła wrót otwierały się równomiernie.
Najpierw usłyszałem cichy plusk wody, potem ujrzałem przepiękną fontannę przedstawiającą delfina, z którego pyska wytryskiwała woda. Potem drzwi odsłoniły schody znajdujące się po obu stronach przestronnej sali, przyozdobione tralkami wyrzeźbionymi na kształt łodyg pnących roślin, które rosły w górę oplatając się wokół poręcz. Schody łączyły się kilka metrów nad ziemią tworząc szeroką galerię, pod którą znajdowała się mała, okrągło wysklepiona nisza, w której rosło miniaturowe drzewko, dąb chyba.
Po krótkiej chwili, z korytarza, z lewej strony galerii wyszło pięciu mężczyzn. Serce drgnęło mi mocniej Czterech z nich było uzbrojonych w krótkie, refleksyjne łuki i ładne, bogato zdobione sztylety, które bez pochew zatknięte były za pasy. Mieli na sobie pancerze zrobione z jasnej, bardzo cienkiej skóry, licznie zdobione srebrnymi nićmi w roślinne motywy. Włosy mieli długie, sięgające ramion i spięte z tyłu głowy w "koński ogon". Byli wysocy i bardzo przystojni. Wyglądali na mniej więcej 30 lat. Piąty z nich miał przy pasie krótki, lekko zagięty miecz a na plecach łuk podobny do łuków pozostałych, lecz o słabszym naciągu, a co za tym idzie, mniejszej sile strzału i zasięgu. Ozdoby na jego pancerzu były złote i bogatsze. Włosy jego były trochę dłuższe od pozostałych i rozpuszczone. Na oko był o 5 lat starszy od pozostałych. Wszyscy mieli na nogach lekkie trzewiki i spodnie burozielonej barwy. Zatrzymali się przed mną.
- Witaj, młodzieńcze - rzekł ten, który wyglądał na wyższego stopniem i lekko się skłonił. Jego głos był czysty jak woda w strumieniu i delikatny jak szum wiatru w gałęziach drzew. - Jestem Esther Kinthar, syn Esthana Lortendall Ginthe Onikhoranne.
Mówił powoli i dobitnie, ale jakby z dziwnym akcentem.
- Jestem gospodarzem tego przybytku, więc czuj się jak u siebie.
Chciałem o coś zapytać, ale zdołałem tylko otworzyć usta.
- Jesteśmy w krainie trochę oddalonej od twojego Sequartu i całego kontynentu, na którym mieszkasz. Znalazłeś się tu przy pomocy czegoś, co twoi pobratymcy nazwaliby magią. Ach, wybacz me maniery. Wejdź. I proszę za mną, do mojej komnaty.
Esther lekko się skłonił i skierował się na schody nie oglądając się na mnie. Czterech pozostałych odsunęło się tworząc mi przejście. Gdy przechodziłem obok nich, zauważyłem coś dziwnego... Nie, musiało mi się wydawać... Odwróciłem się, bo się dokładniej przypatrzeć, ale czterech już nie było. Zawahałem się przez chwilę... Gospodarz tego przybytku zniknął mi z pola widzenia.
Wszedłem na schody, a potem do korytarza z lewej strony galerii. Na jego końcu znajdowały się lekko uchylone drzwi pokryte płaskorzeźbami przedstawiającymi smoki, jednorożce i jeźdźców dosiadających gryfy. Wszedłem do środka. Tym co rzucało się najbardziej w oczy był wielki balkon, który w zasadzie był połową komnaty. Wszystkie trzy ściany pomieszczenia zajmowały regały zapełnione, co do ostatniej półki, różnymi księgami. Na środku stał duży, kwadratowy stół, a wokół niego cztery krzesła z poręczami i wysokimi oparciami.
Ja to pamiętam z jakiejś bajki... O takiej księżniczce, czy czarodziejce... Jak jej było... Jakoś na C...
Na balkonie stał głęboko zamyślony Esther Kinthar, syn Esthana Lortendall Ginthe Onikhoranne. Gdy podszedłem bliżej, założył włosy za ucho, odsłaniając jego spiczaste zakończenie. Elf... To było do przewidzenia, choć właściwie spodziewałem się tego...


53     Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona     : Wyjątki z ksiąg Zakonu Paladynów: "Pamiętnik Ergalla" cz. 7.